NOWE OPOWIADANIE



JEŚLI JESTEŚCIE ZAINTERESOWANIE, TO POWIEM WAM, ŻE WRÓCIŁAM Z NOWYM OPOWIADANIEM WSZYSTKO MOŻECIE ZNALEŹĆ
TUTAJ.

22 maja 2013

02. Uroki Tamesis


- Byłaś wczoraj zamknąć owce? Jak to wygląda? – zapytała niezbyt wysoka, blondwłosa kobieta imieniem Gabriela. Była właścicielską rancza Casssio, które odziedziczyła po swoim tragicznie zmarłym mężu. Wraz z dwoma córkami – Cassandrą oraz Teresą, starała się utrzymać przedsiębiorstwo w jak najlepszej kondycji i od kilku lat udawało jej się to perfekcyjnie.
- Na szczęście nawałnica przeszła obok i prawie nic nie uszkodziła. Na pastwisku porozrzucane są jedynie połamane drzewa przywiane przez wiatr, ale z samego rana kazałam się tym zająć – odparła Cassandra. – Muszę tam pojechać wieczorem i sprawdzić jak posuwają się prace.
- Potrzebujesz do tego jakiś maszyn?
- Sądzę, że nie. Wystarczy nam to, co mamy. A jak nie, to zaprzęgniemy konie i jakoś sobie poradzimy. Nie ma co tracić czasu. Zanim kogoś tutaj ściągniemy, to dawno będzie po sprawie.
- Racja. Jakby były jakieś problemy to mów. A innych zniszczeń nie ma?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Plantacje są z drugiej strony i nawałnica nawet ich nie tknęła. Najbardziej ucierpiały te owce. Wystraszyły się, ale weterynarz już się nimi wczoraj zajął. Mam nadzieję, że nam nie popadają.
- Też mam taką nadzieję. Byłaby szkoda.
- Masz dla mnie dzisiaj jakieś zadania?
- Raczej nie. Dopilnuj tylko tego sprzątania.
- A Teresa kiedy wróci?
- Za dwa dni.
Kobiety bardzo dobrze się rozumiały. Z dwóch córek, które miała, to właśnie z Cassy Gabriela rozumiała się lepiej. Jej starsze dziecko było pracowite, bezproblemowe, zaradne. Lubiło pracować na ranczu, miało doskonały kontakt ze służbą, każdy je lubił, a poza tym jak nikt umiało zajmować się końmi, które były wizytówką rodziny.
Młodsza, Teresa, to prawdziwy roztrzepaniec. Stroniła od pracy, bywała nieprzyjemna i złośliwa. Siostry diametralnie się od siebie różniły. Wielkim marzeniem Teresy było wyrwanie się z wioski Tamesis, w której mieszkała, i wyjechanie do stolicy na studia, jednak obiecała ojcu na łożu śmierci, że pomoże z ranczem. Jej pomoc ograniczała się do minimum, bo nie tykała się niczego co kojarzyło się z brudem, błotem i potem. Terasa zawsze wyglądała nieskazitelnie, kochała sukienki i wysokie obcasy, jednak nie miała wielu okazji, aby się tak ubierać. W wiosce wszystkich obowiązywała taka sama moda. Niezależnie, czy kobieta czy mężczyzna, każdy nosił sprane dżinsy, kowbojskie buty, koszule i kapelusze chroniące przed słońcem. Czasami dziewczyny nosiły długie spódnice, jednak bardzo rzadko, bo były niepraktyczne przy pracy.
W rozmowie przerwał kobietom tupot stóp dobiegający ze schodów. Obydwie spojrzały w tamtą stronę i ich oczom ukazała się blond czupryna niespodziewanego gościa, którego Cassandra znalazła na drodze prowadzącej do ich hacjendy.
- Dzień dobry – powiedział nieśmiało chłopak i ukłonił się w pas.
- Dzień dobry – odparła Gabriela, posyłając mu jednocześnie miły uśmiech. – Jak noc?
- Bardzo dobrze. Chyba nigdy nie spałem na równie miękkim łóżku. Bardzo dziękuję za gościnę.
- Panienko Cassy. – Do domu wszedł niski mężczyzna z grubym, siwym wąsem. Zdjął kapelusz i z należytym kobiecie szacunkiem oznajmił. – Samochód został odholowany na dziedziniec.
- Bardzo dziękuję, Teodorze. – Mężczyzna skłonił się nisko i opuścił dom. – Twój samochód – zwróciła się do Fernando.
- Super! Chodźmy od razu!
Widok ekskluzywnego Ferrari na podjeździe rozbawiał każdego, kto się tamtędy przechadzał. Samochód stał bowiem w towarzystwie kilku furgonetek, które lata świetności już dawno miały za sobą. Były brudne od błota, zakurzone, porysowane, a obok nich stało nietknięte upływem czasu autko, o metalicznym kolorze.
- Z czego oni się śmieją? – zapytał zdezorientowany Nando.
- Chyba z twojej odwagi. Nie przejmuj się – odparła ze śmiechem. Już wczoraj mu mówiła, że zapędzanie się w te tereny takim autem to niemalże samobójstwo. Nie dziwiła się więc, że służba się z niego naśmiewa. – Spójrzmy, co my tu mamy – powiedziała, zaglądając pod maskę samochodu. Przez kilka minut grzebała w zawiłych schematach mechaniki, sprawdzała kable i dokręcała śrubki, jednak dla niej było jasne, że problem tkwi w silniku. – Wiesz co, Nando? Ferrari to dobre autko, ale nadaje się do miasta takiego jak Miami czy Tokio, a nie na nasze drogi w Tamesis. Kamienie i żwir uszkodziły silnik i to znacznie. Naprawa potrwa kilka tygodni, bo trzeba będzie sprowadzić części, a w okolicy raczej nikt nie posiada takiego towaru. Jedyny sklep, w którym mógłbyś kupić niezbędne elementy być może jest w stolicy. A jeśli nie, to trzeba szukać za granicą. Prościej byłoby wymienić cały silnik. Wydaje mi się, że prostsze i tańsze rozwiązanie.
- To nie jest moje auto, więc nie mogę się rządzić. Wynajmuję je tylko.
- Rozumiem. Zrobisz, co uważasz.
- Dobra, nieważne. A mogę chociaż zadzwonić? Moja komórka wciąż nie ma zasięgu, a jestem przekonany, że mój agent odchodzi od zmysłów.
- Ale tu nie ma telefonu.
- Co? Jak to nie ma telefonu?
- Znaczy się jest, ale popsuty. Pamiętasz jak mówiłam ci o nawałnicy? Zerwała cała komunikację, a komórki są tu niepraktyczne, bo – jak sam zauważyłeś – nie ma zasięgu. Moja siostra pojechała dwa dni temu załatwić naprawdę.
- Dwa dni temu? I kiedy wróci?
- Myślę, że za dwa dni będzie z powrotem. O ile nie zabaluje po drodze.
- Słucham? Wyjechała dwa dni temu i wróci za kolejne dwa?! Matko Święta, gdzie ja jestem?!
- W Tamesis – odparła z uśmiechem. – Nie panikuj, idzie się przyzwyczaić do tutejszych warunków. W sumie nie jest to tak daleko, ale trzeba okrążać góry i zajmuje to dużo czasu. A poza tym trzeba się czasami zatrzymać na jedzenie i nocleg. Moja siostra to roztrzepaniec. Na pewno gdzieś zabalowała.
- Żyjecie na totalnym zadupiu, bez sklepów, telefonów… Macie chociaż prąd i wodę?
- No jasne, nie żyjemy na księżycu – zaśmiała się.
- Dobra, a możesz mnie zawieść gdzieś, gdzie znajdę telefon? Do jakiś sąsiadów czy innego miasta?
- Czy ty mnie słuchasz, Nando? Była nawałnica. Wszyscy jesteśmy pozbawieni linii telefonicznej. A poza tym najbliższy sąsiad mieszka 70 kilometrów stąd, a miasteczko jest jeszcze dalej.
- O Boże! – powiedział i usiadł na wielkim głazie stojącym przy wjeździe na posesję. Schował twarz w dłonie i zaczął gorączkowo myśleć jakby stąd uciec.
- Spokojnie, Nando – rzekła, dotykając jego ramienia. – Przywykniesz. Za parę dni włączą nam telefon. Wówczas zadzwonisz i pozałatwiasz wszystkie swoje sprawy.
- Cassy, a co wy robicie jak pilnie potrzebujecie lekarza? Przecież dzielą was kilometry od najbliższego sklepu, a co ze szpitalem?
- No cóż… Bywa ciężko, ale mamy weterynarzy.
- Matko Święta! – Był przerażony. Miejsce to przyprawiało go o lęki i mdłości. Jak najszybciej chciał stąd uciec, ale nie miał jak, nie miał gdzie. Utknął w tym miejscu na dobre! – O Internet się nawet nie pytam, bo znam odpowiedzieć… A jakbyś zawiozła mnie do tego miasta, gdzie jest lotnisko?
- Możemy jechać.
- Teraz?
- Hm… Teraz nie bardzo mogę, bo z rana mamy mnóstwo pracy. Może za trzy-cztery godziny, co?
- Cztery godziny? Cztery godziny to my tam będziemy jechać!
- Przykro mi. Nie ma mojej siostry i nie zrobi za mnie obejścia. Mama też się do tego nie nadaje, bo ona głównie zarządza i prowadzi księgowość. Muszę wykonać swoją pracę, to mój obowiązek. Możesz mi pomóc, wówczas szybciej minie ci czas.
- No dobra. W zasadzie nie mam nic lepszego do roboty.
- Ale przebierz się – powiedziała z uśmiechem, lustrując go od góry do dołu. Drogie trampki, designerskie spodnie, elegancka koszulka… Cassanda zastanawiała się skąd się wziął ten człowiek! Przed nimi cztery godziny jazdy, więc na pewno będzie miała okazję lepiej go poznać. – Teodor! – Dziewczyna przywołała do siebie swojego współpracownika, prawą rękę. – Daj temu chłopakowi jakieś robocze ciuchy. Pomoże nam dzisiaj przy koniach.
- Dobrze. Zapraszam – zwrócił się do Torresa i zabrał go do stajni, znajdującej się na tyłach domu.
Po kilku minutach wyszedł przebrany za kowboja. Nie umiał się odnaleźć w tej stylizacji. Wydawało mu się, że wszyscy będą się z niego śmiać. To takie nienaturalne.
- Wow, kowboju! – powiedziała Cassy na jego widok. – Pasuje ci ten kapelusz. Blond pasemka ci ładnie wystają.
- Przestań… – Może to dziwne, że Nando nie umiał przyjmować komplementów. Mimo iż powinien się już do tego przyzwyczaić, bo codziennie na swojej drodze spotykał tysiące rozhisteryzowanych fanek.
Praca szła im całkiem nieźle, chociaż Torresowi czasami przeszkadzał nieprzyjemny zapach. Nie był przyzwyczajony, a poza tym bał się koni. Jednak z Cassy wszystko przychodziło mu łatwiej. Ta dziewczyna miała wrodzony talent do nauczania. A poza tym bardzo miło oglądało się ją podczas pracy. Złote loki wystające spod kapelusza pięknie kontrastowały ze śniadą maścią koni. Opięte dżinsy podkreślały jej zgrabne pośladki, które zwracały uwagę znacznej części pracowników. Jednak oni zdążyli się do tego przyzwyczaić, a dla Fernando to kompletna nowość.
- Nie obijać się! Do roboty! – Do stajni wszedł wysoki, dobrze zbudowany, młody mężczyzna. Miał idealnie ułożoną fryzurę i dokładnie skrojone spodnie. Ostatnie dwa guziki jego koszuli były rozpięte i ukazywały umięśniony tors. Wszedł pewnie i władczo, posyłając groźne spojrzenia najmłodszym pomocnikom Cassandry. – Cześć – powiedział do blondynki.
- O, Juan! Cześć.
- Co słychać?
- Pracujemy, a ty jak zwykle straszysz mi pracowników. Uspokój się trochę.
- Trzymam rękę na pulsie. Słuchaj, trzeba pojechać na pastwisko dla bydła. Ponoć ogrodzenie jest uszkodzone i w nocy wilki atakują krowy.
- Jestem zajęta końmi. Sam pojedź.
- Nie mogę. Dzisiaj przyjeżdżają po kawę. Muszę dopilnować sprzedaży.
- Mama jest w domu. Ona się tym zajmie.
- Ty nie możesz?
- Nie, bo jadę dzisiaj Ibague.
- Po co?
- Nieważne. Nie musisz wszystkiego wiedzieć. Przeszkadzasz nam trochę.
- Dobra, spadam. Na razie!
Po wizycie Juana atmosfera przy pracy mocno podupadła. Cassandra straciła humor i zachowywała powagę do czasu, kiedy wsiadła do furgonetki razem z Torresem. Początkowo nie była skora do rozmów, dlatego też włączyła radio i słuchała muzyki. Jednak z czasem łomot bębnów stał się nie do zniesienia, więc wyłączyła nadajnik.
- Więc… Kim jesteś, Fernando? Skąd jesteś, czym się zajmujesz, co tu robisz…?
- Wszystko naraz chcesz wiedzieć – zaśmiał się. – No ale… Jestem z Hiszpanii, ale mieszkam w Londynie. Jestem piłkarzem. Gram w Chelsea Londyn.
- Poważnie? Piłkarze ponoć są bardzo popularni w Europie. W Kolumbii też jest jakaś liga, ale na ranczo rzadko jest czas na oglądanie telewizji czy czytanie gazet. Szczególnie do Tamesis dochodzi mało wiadomości ze świata. Wybacz jeśli cię uraziliśmy naszą niewiedzą. Jesteś bardzo popularny?
- No… dość.
- Jak bardzo?
- Jakby to ująć… W zeszłym roku wygrałem z klubem Ligę Mistrzów, najbardziej wartościowy turniej Europy. A poza tym obroniłem z reprezentacją Hiszpanii tytuł Mistrza Europy i jestem aktualnym Mistrzem Świata.
- Żartujesz?
- Nie.
- Cholera jasna, goszczę pod dachem supergwiazdę! Co ty tu robisz w takim razie?
- Przyjechałem kręcić reklamówkę dla sponsorów, ale się zgubiłem. Znalazłaś mnie i resztę znasz.
- Postaramy ci się pomóc.
- Dzięki. Muszę się stąd wydostać, bo mój agent pewnie szaleje. Potem zaczyna mi się urlop. Chciałem jechać na jakieś wakacje do ciepłych krajów. Z dala od ludzi, tego całego zgiełku, zamieszania…
- Witaj w Tamesis – zaśmiała się.
- Mógłbym tu zostać, ale odstraszają mnie ogromne odległości. Powinienem czuć się bezpiecznie, bo otaczają was tam sami pracownicy, znajomi ludzie, gości macie rzadko. Ale boję się o swoje życie. Boję się, że jak coś się stanie, to przyjdzie mi pobierać porady lekarskie u weterynarza.
- Tak, to zabawne – zaśmiała się. – Ale mamy dobrego weterynarza. Niejednokrotnie już mnie opatrywał. Genialnie zakłada szwy!
- Nie żartuj, proszę cię.
- Mówię prawdę. Jest niesamowity. Zwierzęta i ludzie go uwielbiają! – Fernando posłał jej znaczące spojrzenie. Cassy zrozumiała, że wcale nie jest zabawna. Zamiast rozbawić, to wystraszyła biednego przybysza z Europy. Nie miała takiego zamiaru. – No dobra… A co z twoją dziewczyną?
- Nie mam dziewczyny. Rozstałem się z narzeczoną, ale to było już jakiś czas temu. Od tamtej pory jestem sam. A ty? Ten Juan to twój facet?
- Co? Nie! Broń Boże! Jednak Juan to jedyna „dobra partia” w okolicy według mojej matki. Widzi nas na ślubnym kobiercu, ale ja kompletnie nie mam do tego przekonania. Nawet go nie lubię. Bardziej nadaje się dla mojej siostry. Są siebie warci. Gdyby to ode mnie zależało, to w ogóle nie wychodziłabym za mąż. Mam wrażenie, że mi to niepotrzebne.
- Nikt cię do tego nie zmusi.
- Mylisz się, Nando. Tutaj panują nieco inne zasady. W Europie kobiety mają więcej swobody, tutaj wszystko ustawiane jest pod wolę rodziców. Boję się, że przyjdzie mi wyjść za Juana, a wtedy się chyba powieszę! Najlepszym wyjściem jest znalezienie faceta, który jest równie dobrze postawiony, co on, ale znacznie sympatyczniejszy i w moim stylu.
- Mieszkając tak daleko od cywilizacji chyba trudno poznać kogoś fajnego.
- Masz rację. Poza barem, w którym organizowane są dyskoteki w każdą sobotę, bardzo ciężko jest poznać kogoś ciekawego. Chyba że dostawcę, ale tych Juan trzyma ode mnie z daleka.
- Dajesz się?
- Stawiam się, ale to za mało. Dojeżdżamy na miejsce. To tu, prawda?
- Tak, poznaję ten barak. Mam nadzieję, że Hugo na mnie czeka…

10 maja 2013

01. Zaginiony w akcji


Młody, przystojny blondyn o imieniu Fernardo wysiadł z niewielkiej awionetki. W jego twarz uderzyła fala ciepłego, południowoamerykańskiego powietrza. Rozejrzał się wokoło i przeciągle westchnął.
Nie tak wyobrażał sobie Kolumbię. Sądził, że to całkiem normalny kraj, cywilizowany i nadążającymi za trendami dwudziestego pierwszego wieku – co w gruncie rzeczy było prawdą. Jednak krajobraz, który ukazał się jego oczom przeczył tym założeniom. Lotnisko, na którym się znajdował było prawdopodobnie najmniejszym jakie widział w życiu. Zamiast eleganckich poczekalni i pasów startowych widział jedynie pola, pola, pola… oraz barak służący sprzedaży biletów lotniczych.
Przez głowę przeszła mu nawet myśl, że pomylił samoloty – co akurat było wielce nieprawdopodobne. Uprzejmie zapytał jedną ze stewardes, czy to miasto to rzeczywiście cel jego podróży. Miła blondynka przytaknęła i życzyła udanego pobytu w Ibague.
- Dzień dobry. – Nagle wyrósł przed nim pulchny, brodaty mężczyzna z czarującym uśmiechem. – Czekałem na pana! Fernando Torres, mam rację?
- Zgadza się – odpowiedział, wyciągając w stronę mężczyzny dłoń.
- Miguel Dominguez, szalenie mi miło. Jak się panu podoba Ibague?
- Nie widziałem za wiele – odparł zgodnie z prawdą, nie chcąc zranić uczuć tubylca. – Szczerze mówiąc, to mam drobne obawy, bowiem nie wygląda to zbyt interesująco. Nie przywykłem do takich warunków – dodał z szarmanckim uśmiechem. Tęgi mężczyzna przez chwilę przyglądał mu się badawczo, lecz po chwili uśmiechnął się do niego szeroko i przytaknął głową na znak zrozumienia. Chociaż Torres mógłby przysiąc, że ten facet nie ma o niczym pojęcia.
- Zmieniły się plany. Ale nieznacznie - rzekł mężczyzna. 
- Słucham?
- Miał pana odebrać jakiś facet z przemysłu, prawda? Cóż… nie dojechał.
- Wszystko z nim w porządku?
- Tak sądzę. Jednak proszę się nie martwić – dodał z uśmiechem. – Wszystko jest pod kontrolą. Proszę za mną.
Fernando chwycił za walizki i ruszył za mężczyzną, który wydał mu się lekko zwariowany i oszołomiony. Być może to przez lejący się z nieba żar, który po dłuższej chwili był nie do zniesienia.
Doszli na niewielki parking, który bardziej przypominał zajazd przy stacji benzynowej niż parking lotniska. Wokół krzątało się niewielu ludzi z wielkimi torbami. Naprawdę nie podobał mu się ten widok. Jednak, kiedy doszli na miejsce, a jego oczom ukazało się piękne, czarne Ferrari, uznał, że jest we właściwym miejscu, o właściwej porze.
- To od producentów tej reklamy, co ma ją pan kręcić.
- Świetnie – odparł z uśmiechem. Jego samopoczucie od razu się poprawiło.
- Tylko musi pan jechać sam.
- Sam? Nie znam drogi. Jak mam dojechać na miejsce.
- Spokojnie, spokojnie. W środku jest mapa, a poza tym drogi są dobrze oznakowane. Na pewno sobie pan poradzi. Na miejscu czeka na pana kobieta imieniem Isabela.
- A co ja tam zastanę? Kolejny taki barak? – zapytał, pokazując na „lotnisko”.
- Panie Torres, widać, że nie był pan nigdy w Kolumbii. Tam czeka na pana pięciogwiazdkowy hotel, basen, kolorowe koktajle, dziewczyny, no i kasa! Wielki świat, panie Torres. Wielki świat.
- Mam taką nadzieję. Mówi pan, że mam mapę? – zapytał, zaglądając do środka.
- Zgadza się.
- Świetnie. Mam nadzieję, że jakoś sobie poradzę. Ale swoją drogą to w niezłe bagno mnie wpakowali. Nie taka była umowa.
- Ja tylko wykonuję polecenia.
- A nie może mnie pan tam zawieść? Zapłacę.
- Nie, bardzo mi przykro. Ja pracuję tutaj – powiedział, wskazując na barak lotniska. – Udanej podróży. Do widzenia!
- Ale zaraz! – zawołał, jednak mężczyzna zniknął mu z pola widzenia.
Zapakował walizki, które ledwo zmieściły się w bagażniku ekskluzywnego samochodu i wsiadł do środka. Warkot silnika przyjemnie dudnił mu w głowie. Zawsze marzył o takim samochodzie, jednak nie ma sensu szaleć takim autem po zatłoczonych ulicach Londynu, w którym na co dzień mieszkał.
Wyruszył w drogę pełen obaw. Nie tak to miało wyglądać i przysiągł sobie, że wyciągnie wszelkie konsekwencje względem producentów nowego spotu reklamowego. Zastanawiał się, kto to wymyślił, aby zwykłą reklamę kręcić na krańcu świata. Jakby w Europie nie było wystarczająco ładnych miejsc. Góry są wszędzie!
Włączył radio, z którego sączyła się wesoła, hiszpańskojęzyczna muzyka. Lubił taką. Nawet znał kilka kawałków, więc podśpiewywał sobie – wcale nie tak cicho. Był na totalnym odludziu, w przeciągu kilkudziesięciu ostatnich minut nie minął ani jednego żywego człowieka, ani jednego samochodu, same pola i góry. Powoli zaczęło go to deprymować. Czy to w ogóle możliwe, aby wysłali go w takie totalne „zadupie”? Nie podobało mu się to.
- Drogi są dobrze oznakowane… – zironizował pod nosem, zdając sobie sprawę, że od dobrych kilkudziesięciu kilometrów nie zauważył ani jednego drogowskazu. Zatrzymał się na środku drogi. Brak asfaltu, brak płotów, brak bydła, brak jakichkolwiek znaków ludzkości.
Wyciągnął telefon. Musiał zadzwonić do swojego agenta, który czekał na niego od kilku dni na miejscu. Trzeba było przygotować wszystkie formalności.
- Hugo? O co tutaj chodzi? – warknął do słuchawki.
- Nie denerwuj się, Nando. Przepraszam, ale ten facet miał jakieś problemy zdrowotne, a załatwienie tutaj jakiegoś zastępstwa graniczyło z cudem. Uznałem, że sam sobie poradzisz z dojazdem. Jak ci się podoba bryka? Fajna, co?
- Świetna, ale mam dziwne wrażenie, że się zgubiłem.
- Co? Nie, nie sądzę. Drogi tutaj są proste jak struny. Jedź w stronę wzgórza.
- No jadę.
- To idealnie. Słuchaj, muszę kończyć, bo mnie wołają. Jak będziesz mieć jakieś problemy to zadzwoń, przyślę kogoś po ciebie. Pośpiesz się. Pa!
- Hugo?! Hugo? Cholerna jasna!
Ponownie ruszył w drogę. Tym razem muzyka grała znacznie ciszej. Bacznie oglądał otaczające go krajobrazy, które były piękne, ale napełniały go trwogą i strachem. Przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów nic się nie zmieniło. Wciąż te same pola. Żadnych ludzi i zabudowań. Nawet stacji benzynowej nie było. Z przerażeniem spojrzał na licznik, ale ku jego wielkiemu szczęściu bak załadowany był do pełna. Benzyny nie powinno mu zabraknąć, mimo iż jego Ferrari to nie niezbyt oszczędne autko.
Zastanawiał się ile już tak jedzie. Z dwie godziny, trzy… Może cztery. Stracił rachubę czasu. Dziwne było to, że przez cztery godziny jazdy nie spotkał żywego ducha. Czyżby na Kolumbię spadła potężna bomba wyniszczająca wszystko? Może ludzi porwali kosmici? Pokręcił przecząco głową, aby odrzucić od siebie te chore myśli. Z tego wszystkiego wyobraźnia zaczęła płatać mu figle.
Nagle usłyszał jakiś dziwne dudnienie pod maską. Nie miał pojęcia co to takiego. Przecież wszystko było w porządku. Samochód zaczął charczeć i zgrzytać. Powoli zwalniał, jechał coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie stanął.
- Cholera jasna! – przeklął i spróbował odpalić silnik. Spróbował raz i drugi, jednak samochód odmówił mu współpracy. Z całej siły uderzył pięściami w kierownicę i wysiadł z wozu, aby zajrzeć pod maskę. Na jego nieszczęście kompletnie nie znał się na samochodach. – Czego ty chcesz? – pytał silnika.
Podotykał kabelków, podokręcał śrubki i ponownie spróbował odpalić, jednak było gorzej niż przedtem. Po raz kolejny okazało się, że mechanika nie jest jego najmocniejszą stroną. Niestety ku jego nieszczęściu!
Spanikowany sięgnął po telefon, aby wykonać telefon ratunkowy do przyjaciela. Hugo genialnie odnajdywał się w takich kryzysowych sytuacjach. A poza tym Fernando czuł, że jest blisko celu, bo ileż można jechać…
Spojrzał na wyświetlacz, który był czarny i nie okazywał żadnych oznak życia.
- Nie, nie… Proszę cię, nie – powtarzał niczym mantrę. – Dlaczego mi to robisz?! – wykrzyczał ku niebu z podniesionymi do góry rękoma. – Jak się wali to wszystko! To jakieś fatum. I co ja teraz zrobię?!
Upływający czas nie dział na jego korzyść. Zresztą wówczas nic nie działało na jego korzyść. Zbuntowany samochód, komórka bez zasięgu, zachodzące słońce… Czy coś gorszego może go jeszcze spotkać?
I wtedy usłyszał przeciągłe wycie, dobiegające gdzieś zza wzgórza. Chyba pomyślał o tym w nieodpowiednim momencie.
- No przecież! Dzikich zwierząt mi zabrakło! – powiedział z przerażeniem, wsiadając do samochodu.
Oparł głowę o podgłówek i gorączko zaczął myśleć. Zastanawiał się, co by tu zrobić, aby jakoś przedłużyć swój marny żywot. To niewiarygodne, że jeden z najlepszych piłkarzy świata utknął gdzieś z dala od cywilizacji, kompletnie sam, wystawiony na pożarcie wilkom. Idealny scenariusz na marny film. Z równie marnym zakończeniem, bowiem śmierć w takim miejscu, w taki sposób nie była niczym niezwykłym. Miał nadzieję, że może chociaż Hugo ubarwi tą historię i powie, że Fernando Torres zginął ratując bezbronne… Rozejrzał się wokoło i stwierdził, że poza nim, nie ma tutaj niczego bezbronnego do ratowania.
- Koniec tego – powiedział z determinacją. Przewiesił przez ramię podręczną torbę i wyruszył w drogę, póki jeszcze nie nastał zmierzch.
Jednak nie zaszedł daleko. Przeraziły go ponownie wycia dzikich zwierząt. Szybkim krokiem wrócił do samochodu i zatrzasnął się w nim, pozwalając słonym łzom ujrzeć światło dzienne.
Czas mijał, a on niezmiennie tkwił na środku wielkiej nicości. Miał tylko jeden plan. Przeżyć noc i poczekać do rana. O świecie wyruszy na poszukiwania zasięgu komórkowego albo ludzi. Jednak miał nadzieję, że wcześniej odnajdzie go ekipa ratunkowa przysłana przez Hugo.
Był potwornie zmęczony. Miał za sobą piekielnie długi lot z Londynu do stolicy Kolumbii – Bogoty. Stamtąd awionetką do Ibague, a potem tą nieszczęsną jazdę samochodem. Za dużo jak na jego kruche ciało. I być może właśnie przez zmęczenie pomyślał, że umysł płata mu figle, bowiem we wstecznym lusterku ujrzał jakąś nieznaną postać zbliżającą się ku niemu. Im bliżej była, tym lepiej widział, że to kobieta jadąca na brązowym koniu. Niedaleko nich spacerował duży golden retriever.
Wysiadł z samochodu i zawołał:
- Jesteś od Hugo?
- Proszę? – zapytała, zatrzymując konia obok niego. Jej pytanie dało mu odpowiedź – nie. Stracił już wszelką nadzieję na ocalenie. – Co się stało?
- Popsuł mi się samochód.
- Co my tu mamy? – Dziewczyna zsiadła z konia i zaczęła przyglądać się samochodowi z niemałym rozbawieniem. – Ferrari? Wybrałeś Ferrari na nasze drogi? – zaśmiała się. – Odważne posunięcie!
- Miejscowy mi go dał.
- Miejscowy? Chyba jednak nie był taki miejscowy jak ci się wydaje. Tylko szaleniec dałby ci sportowe auto zamiast porządnej furgonetki – mówiła przez śmiech. – Dokąd jedziesz?
- Do Yopal.
- Co? Matko Święta, zbłądziłeś! I to całkiem nieźle. To kawał drogi stąd. Za tamtymi górami – powiedziała, wskazując na masywne wzniesienia daleko od nich. – Ale niestety nie dojedziesz tam teraz. Niedawno mieliśmy nawałnicę, która zniszczyła kilka głównych dróg.
- To co ja mam teraz zrobić?
Dziewczyna nie uraczyła go odpowiedzią. Zamiast tego otworzyła maskę jego samochodu i zajrzała do środka. Kręciła głową z dezaprobatą.
- Możesz mi jakoś pomóc? – dopytywał Fernando.
- Nie bardzo. Kamienie uszkodziły silnik, potrzeba narzędzi i nowych części. Sprowadzenie ich tutaj zajmie kilka tygodni.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję. Znam się trochę na mechanice – powiedziała, jednocześnie wprowadzając Torresa w zażenowanie. Kobieta znała się na samochodach, a on nie. Świat się kończy! – W zaistniałej sytuacji mogę ci zaproponować nocleg w moim domu. Jest kawałek drogi stąd. Rano przyślę kogoś po twoje auto i spróbujemy je naprawić.
- Świetnie – powiedział z radością. Ucieszył się, że nie musi spędzać nocy na tym odludziu, bo przywoływało ono wspomnienia z najstraszniejszych horrorów. Entuzjastycznie zaczął wyciągać z bagażnika swoje walizki.
- Hola, hola! Jestem konno – powiedziała, pokazując swojego wierzchowca. – Nie dam rady zabrać tych walizek.
- Oh… W porządku. Ale jutro ktoś po nie przyjedzie, tak?
- Tak.
- To okay.
Fernando stanął jak wryty, kiedy zobaczył, że dziewczyna wsiada na konia. Nie miał miłych wspomnień z tymi zwierzakami. Wychował się w Madrycie, ale wakacje spędzał u babci na wsi. Nie raz i nie dwa spadł z konia, jednak najgorsze było kopnięcie, kiedy jako młody chłopak niespodziewanie zaszedł konia od tyłu. Skończyło się to szwami na podbrzuszu i wielkim strachu.
- Zapraszam – powiedziała, wyciągając w jego stronę rękę. – Mój dom jest godzinę drogi stąd, na koniu będzie szybciej.
- Jesteś pewna, że to bezpieczne?
- Urodziłam się w siodle. Ze mną nic ci nie grozi.
- W porządku – odparł. Dziewczyna była niezwykle silna, bo zwinnym ruchem wciągnęła go na górę. Początkowo czuł się nieswojo, bał się, jednak po kilku minutach stwierdził, że rzeczywiście jest w dobrych rękach. Mocno objął ją w pasie, aby nie spaść, co dziewczyna przyjęła cichym chichotem.
- Jak masz na imię? – zapytał.
- Cassandra, ale możesz do mnie mówić Cassy.
- Ja jestem Fernando, dla przyjaciół Nando.

___________
Od razu mówię, że opowiadane nie będzie długie, bo akcja toczyć się będzie w przeciągu około dwóch tygodni. 
Prezentuję pierwszy rozdział. Mam nadzieję, że się spodoba :)