Młody, przystojny blondyn o
imieniu Fernardo wysiadł z niewielkiej awionetki. W jego twarz uderzyła fala
ciepłego, południowoamerykańskiego powietrza. Rozejrzał się wokoło i przeciągle
westchnął.
Nie tak wyobrażał sobie Kolumbię.
Sądził, że to całkiem normalny kraj, cywilizowany i nadążającymi za trendami
dwudziestego pierwszego wieku – co w gruncie rzeczy było prawdą. Jednak
krajobraz, który ukazał się jego oczom przeczył tym założeniom. Lotnisko, na
którym się znajdował było prawdopodobnie najmniejszym jakie widział w życiu.
Zamiast eleganckich poczekalni i pasów startowych widział jedynie pola, pola,
pola… oraz barak służący sprzedaży biletów lotniczych.
Przez głowę przeszła mu nawet
myśl, że pomylił samoloty – co akurat było wielce nieprawdopodobne. Uprzejmie
zapytał jedną ze stewardes, czy to miasto to rzeczywiście cel jego podróży.
Miła blondynka przytaknęła i życzyła udanego pobytu w Ibague.
- Dzień dobry. – Nagle wyrósł
przed nim pulchny, brodaty mężczyzna z czarującym uśmiechem. – Czekałem na
pana! Fernando Torres, mam rację?
- Zgadza się – odpowiedział,
wyciągając w stronę mężczyzny dłoń.
- Miguel Dominguez, szalenie mi
miło. Jak się panu podoba Ibague?
- Nie widziałem za wiele – odparł
zgodnie z prawdą, nie chcąc zranić uczuć tubylca. – Szczerze mówiąc, to mam
drobne obawy, bowiem nie wygląda to zbyt interesująco. Nie przywykłem do takich
warunków – dodał z szarmanckim uśmiechem. Tęgi mężczyzna przez chwilę
przyglądał mu się badawczo, lecz po chwili uśmiechnął się do niego szeroko i
przytaknął głową na znak zrozumienia. Chociaż Torres mógłby przysiąc, że ten
facet nie ma o niczym pojęcia.
- Zmieniły się plany. Ale
nieznacznie - rzekł mężczyzna.
- Słucham?
- Miał pana odebrać jakiś facet z
przemysłu, prawda? Cóż… nie dojechał.
- Wszystko z nim w porządku?
- Tak sądzę. Jednak proszę się nie
martwić – dodał z uśmiechem. – Wszystko jest pod kontrolą. Proszę za mną.
Fernando chwycił za walizki i
ruszył za mężczyzną, który wydał mu się lekko zwariowany i oszołomiony. Być
może to przez lejący się z nieba żar, który po dłuższej chwili był nie do
zniesienia.
Doszli na niewielki parking, który
bardziej przypominał zajazd przy stacji benzynowej niż parking lotniska. Wokół
krzątało się niewielu ludzi z wielkimi torbami. Naprawdę nie podobał mu się ten
widok. Jednak, kiedy doszli na miejsce, a jego oczom ukazało się piękne, czarne
Ferrari, uznał, że jest we właściwym miejscu, o właściwej porze.
- To od producentów tej reklamy,
co ma ją pan kręcić.
- Świetnie – odparł z uśmiechem.
Jego samopoczucie od razu się poprawiło.
- Tylko musi pan jechać sam.
- Sam? Nie znam drogi. Jak mam
dojechać na miejsce.
- Spokojnie, spokojnie. W środku
jest mapa, a poza tym drogi są dobrze oznakowane. Na pewno sobie pan poradzi.
Na miejscu czeka na pana kobieta imieniem Isabela.
- A co ja tam zastanę? Kolejny
taki barak? – zapytał, pokazując na „lotnisko”.
- Panie Torres, widać, że nie był
pan nigdy w Kolumbii. Tam czeka na pana pięciogwiazdkowy hotel, basen, kolorowe
koktajle, dziewczyny, no i kasa! Wielki świat, panie Torres. Wielki świat.
- Mam taką nadzieję. Mówi pan, że
mam mapę? – zapytał, zaglądając do środka.
- Zgadza się.
- Świetnie. Mam nadzieję, że jakoś
sobie poradzę. Ale swoją drogą to w niezłe bagno mnie wpakowali. Nie taka była
umowa.
- Ja tylko wykonuję polecenia.
- A nie może mnie pan tam zawieść?
Zapłacę.
- Nie, bardzo mi przykro. Ja
pracuję tutaj – powiedział, wskazując na barak lotniska. – Udanej podróży. Do
widzenia!
- Ale zaraz! – zawołał, jednak
mężczyzna zniknął mu z pola widzenia.
Zapakował walizki, które ledwo
zmieściły się w bagażniku ekskluzywnego samochodu i wsiadł do środka. Warkot
silnika przyjemnie dudnił mu w głowie. Zawsze marzył o takim samochodzie,
jednak nie ma sensu szaleć takim autem po zatłoczonych ulicach Londynu, w którym
na co dzień mieszkał.
Wyruszył w drogę pełen obaw. Nie
tak to miało wyglądać i przysiągł sobie, że wyciągnie wszelkie konsekwencje
względem producentów nowego spotu reklamowego. Zastanawiał się, kto to
wymyślił, aby zwykłą reklamę kręcić na krańcu świata. Jakby w Europie nie było
wystarczająco ładnych miejsc. Góry są wszędzie!
Włączył radio, z którego sączyła
się wesoła, hiszpańskojęzyczna muzyka. Lubił taką. Nawet znał kilka kawałków,
więc podśpiewywał sobie – wcale nie tak cicho. Był na totalnym odludziu, w
przeciągu kilkudziesięciu ostatnich minut nie minął ani jednego żywego
człowieka, ani jednego samochodu, same pola i góry. Powoli zaczęło go to
deprymować. Czy to w ogóle możliwe, aby wysłali go w takie totalne „zadupie”?
Nie podobało mu się to.
- Drogi są dobrze oznakowane… –
zironizował pod nosem, zdając sobie sprawę, że od dobrych kilkudziesięciu
kilometrów nie zauważył ani jednego drogowskazu. Zatrzymał się na środku drogi.
Brak asfaltu, brak płotów, brak bydła, brak jakichkolwiek znaków ludzkości.
Wyciągnął telefon. Musiał
zadzwonić do swojego agenta, który czekał na niego od kilku dni na miejscu.
Trzeba było przygotować wszystkie formalności.
- Hugo? O co tutaj chodzi? –
warknął do słuchawki.
- Nie denerwuj się, Nando.
Przepraszam, ale ten facet miał jakieś problemy zdrowotne, a załatwienie tutaj
jakiegoś zastępstwa graniczyło z cudem. Uznałem, że sam sobie poradzisz z
dojazdem. Jak ci się podoba bryka? Fajna, co?
- Świetna, ale mam dziwne
wrażenie, że się zgubiłem.
- Co? Nie, nie sądzę. Drogi tutaj
są proste jak struny. Jedź w stronę wzgórza.
- No jadę.
- To idealnie. Słuchaj, muszę
kończyć, bo mnie wołają. Jak będziesz mieć jakieś problemy to zadzwoń, przyślę
kogoś po ciebie. Pośpiesz się. Pa!
- Hugo?! Hugo? Cholerna jasna!
Ponownie ruszył w drogę. Tym razem
muzyka grała znacznie ciszej. Bacznie oglądał otaczające go krajobrazy, które
były piękne, ale napełniały go trwogą i strachem. Przez kolejne kilkadziesiąt
kilometrów nic się nie zmieniło. Wciąż te same pola. Żadnych ludzi i zabudowań.
Nawet stacji benzynowej nie było. Z przerażeniem spojrzał na licznik, ale ku
jego wielkiemu szczęściu bak załadowany był do pełna. Benzyny nie powinno mu
zabraknąć, mimo iż jego Ferrari to nie niezbyt oszczędne autko.
Zastanawiał się ile już tak jedzie.
Z dwie godziny, trzy… Może cztery. Stracił rachubę czasu. Dziwne było to, że
przez cztery godziny jazdy nie spotkał żywego ducha. Czyżby na Kolumbię spadła
potężna bomba wyniszczająca wszystko? Może ludzi porwali kosmici? Pokręcił
przecząco głową, aby odrzucić od siebie te chore myśli. Z tego wszystkiego
wyobraźnia zaczęła płatać mu figle.
Nagle usłyszał jakiś dziwne
dudnienie pod maską. Nie miał pojęcia co to takiego. Przecież wszystko było w
porządku. Samochód zaczął charczeć i zgrzytać. Powoli zwalniał, jechał coraz
wolniej i wolniej, aż wreszcie stanął.
- Cholera jasna! – przeklął i
spróbował odpalić silnik. Spróbował raz i drugi, jednak samochód odmówił mu
współpracy. Z całej siły uderzył pięściami w kierownicę i wysiadł z wozu, aby
zajrzeć pod maskę. Na jego nieszczęście kompletnie nie znał się na samochodach.
– Czego ty chcesz? – pytał silnika.
Podotykał kabelków, podokręcał
śrubki i ponownie spróbował odpalić, jednak było gorzej niż przedtem. Po raz
kolejny okazało się, że mechanika nie jest jego najmocniejszą stroną. Niestety
ku jego nieszczęściu!
Spanikowany sięgnął po telefon,
aby wykonać telefon ratunkowy do przyjaciela. Hugo genialnie odnajdywał się w
takich kryzysowych sytuacjach. A poza tym Fernando czuł, że jest blisko celu,
bo ileż można jechać…
Spojrzał na wyświetlacz, który był
czarny i nie okazywał żadnych oznak życia.
- Nie, nie… Proszę cię, nie –
powtarzał niczym mantrę. – Dlaczego mi to robisz?! – wykrzyczał ku niebu z
podniesionymi do góry rękoma. – Jak się wali to wszystko! To jakieś fatum. I co
ja teraz zrobię?!
Upływający czas nie dział na jego
korzyść. Zresztą wówczas nic nie działało na jego korzyść. Zbuntowany samochód,
komórka bez zasięgu, zachodzące słońce… Czy coś gorszego może go jeszcze
spotkać?
I wtedy usłyszał przeciągłe wycie,
dobiegające gdzieś zza wzgórza. Chyba pomyślał o tym w nieodpowiednim momencie.
- No przecież! Dzikich zwierząt mi
zabrakło! – powiedział z przerażeniem, wsiadając do samochodu.
Oparł głowę o podgłówek i gorączko
zaczął myśleć. Zastanawiał się, co by tu zrobić, aby jakoś przedłużyć swój
marny żywot. To niewiarygodne, że jeden z najlepszych piłkarzy świata utknął
gdzieś z dala od cywilizacji, kompletnie sam, wystawiony na pożarcie wilkom.
Idealny scenariusz na marny film. Z równie marnym zakończeniem, bowiem śmierć w
takim miejscu, w taki sposób nie była niczym niezwykłym. Miał nadzieję, że może
chociaż Hugo ubarwi tą historię i powie, że Fernando Torres zginął ratując
bezbronne… Rozejrzał się wokoło i stwierdził, że poza nim, nie ma tutaj niczego
bezbronnego do ratowania.
- Koniec tego – powiedział z
determinacją. Przewiesił przez ramię podręczną torbę i wyruszył w drogę, póki
jeszcze nie nastał zmierzch.
Jednak nie zaszedł daleko.
Przeraziły go ponownie wycia dzikich zwierząt. Szybkim krokiem wrócił do
samochodu i zatrzasnął się w nim, pozwalając słonym łzom ujrzeć światło
dzienne.
Czas mijał, a on niezmiennie
tkwił na środku wielkiej nicości. Miał tylko jeden plan. Przeżyć noc i poczekać
do rana. O świecie wyruszy na poszukiwania zasięgu komórkowego albo ludzi.
Jednak miał nadzieję, że wcześniej odnajdzie go ekipa ratunkowa przysłana przez
Hugo.
Był potwornie zmęczony. Miał za
sobą piekielnie długi lot z Londynu do stolicy Kolumbii – Bogoty. Stamtąd
awionetką do Ibague, a potem tą nieszczęsną jazdę samochodem. Za dużo jak na
jego kruche ciało. I być może właśnie przez zmęczenie pomyślał, że umysł płata
mu figle, bowiem we wstecznym lusterku ujrzał jakąś nieznaną postać zbliżającą
się ku niemu. Im bliżej była, tym lepiej widział, że to kobieta jadąca na
brązowym koniu. Niedaleko nich spacerował duży golden retriever.
Wysiadł z samochodu i zawołał:
- Jesteś od Hugo?
- Proszę? – zapytała, zatrzymując
konia obok niego. Jej pytanie dało mu odpowiedź – nie. Stracił już wszelką
nadzieję na ocalenie. – Co się stało?
- Popsuł mi się samochód.
- Co my tu mamy? – Dziewczyna
zsiadła z konia i zaczęła przyglądać się samochodowi z niemałym rozbawieniem. –
Ferrari? Wybrałeś Ferrari na nasze drogi? – zaśmiała się. – Odważne posunięcie!
- Miejscowy mi go dał.
- Miejscowy? Chyba jednak nie był
taki miejscowy jak ci się wydaje. Tylko szaleniec dałby ci sportowe auto
zamiast porządnej furgonetki – mówiła przez śmiech. – Dokąd jedziesz?
- Do Yopal.
- Co? Matko Święta, zbłądziłeś! I
to całkiem nieźle. To kawał drogi stąd. Za tamtymi górami – powiedziała,
wskazując na masywne wzniesienia daleko od nich. – Ale niestety nie dojedziesz
tam teraz. Niedawno mieliśmy nawałnicę, która zniszczyła kilka głównych dróg.
- To co ja mam teraz zrobić?
Dziewczyna nie uraczyła go
odpowiedzią. Zamiast tego otworzyła maskę jego samochodu i zajrzała do środka.
Kręciła głową z dezaprobatą.
- Możesz mi jakoś pomóc? –
dopytywał Fernando.
- Nie bardzo. Kamienie uszkodziły
silnik, potrzeba narzędzi i nowych części. Sprowadzenie ich tutaj zajmie kilka
tygodni.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję. Znam się trochę na
mechanice – powiedziała, jednocześnie wprowadzając Torresa w zażenowanie.
Kobieta znała się na samochodach, a on nie. Świat się kończy! – W zaistniałej
sytuacji mogę ci zaproponować nocleg w moim domu. Jest kawałek drogi stąd. Rano
przyślę kogoś po twoje auto i spróbujemy je naprawić.
- Świetnie – powiedział z
radością. Ucieszył się, że nie musi spędzać nocy na tym odludziu, bo
przywoływało ono wspomnienia z najstraszniejszych horrorów. Entuzjastycznie
zaczął wyciągać z bagażnika swoje walizki.
- Hola, hola! Jestem konno –
powiedziała, pokazując swojego wierzchowca. – Nie dam rady zabrać tych walizek.
- Oh… W porządku. Ale jutro ktoś
po nie przyjedzie, tak?
- Tak.
- To okay.
Fernando stanął jak wryty, kiedy
zobaczył, że dziewczyna wsiada na konia. Nie miał miłych wspomnień z tymi
zwierzakami. Wychował się w Madrycie, ale wakacje spędzał u babci na wsi. Nie
raz i nie dwa spadł z konia, jednak najgorsze było kopnięcie, kiedy jako młody
chłopak niespodziewanie zaszedł konia od tyłu. Skończyło się to szwami na
podbrzuszu i wielkim strachu.
- Zapraszam – powiedziała,
wyciągając w jego stronę rękę. – Mój dom jest godzinę drogi stąd, na koniu
będzie szybciej.
- Jesteś pewna, że to bezpieczne?
- Urodziłam się w siodle. Ze mną
nic ci nie grozi.
- W porządku – odparł. Dziewczyna
była niezwykle silna, bo zwinnym ruchem wciągnęła go na górę. Początkowo czuł
się nieswojo, bał się, jednak po kilku minutach stwierdził, że rzeczywiście
jest w dobrych rękach. Mocno objął ją w pasie, aby nie spaść, co dziewczyna
przyjęła cichym chichotem.
- Jak masz na imię? – zapytał.
- Cassandra, ale możesz do mnie
mówić Cassy.
- Ja jestem Fernando, dla
przyjaciół Nando.
___________
Od razu mówię, że opowiadane nie będzie długie, bo akcja toczyć się będzie w przeciągu około dwóch tygodni.
Prezentuję pierwszy rozdział. Mam nadzieję, że się spodoba :)
Wow nieźle się zaczyna:)Dawno nie czytałam historii z Ferem w roli głównej, także z przyjemnością będę czytać:) Swoją drogą Dzieciak ma niezłego pecha;/ Czyżby Cassy była jego wybawicielką?^^ Czekam na następny;)
OdpowiedzUsuńBaaardzo sie podoba!
OdpowiedzUsuńBaaardzo sie podoba!
OdpowiedzUsuńBiedny Nando,ledwo przyjechał a tu od razu problemy, czekam na więcej:)
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że bardzo spodobał mi się ten rozdział. Jest taki twórczy i lekko zabawny. Fernando nieźle się urządził. Miał nakręcić reklamę, a wyszła z tego niezła pomyłka! Dobrze, że spotkał Cassie. Na pewno miło spędzi czas u swojej nowej znajomej. Czekam na kolejny z niecierpliwością!
OdpowiedzUsuńOj, Fernando.. Jaki biedaczek z Ciebie :D Aby dziewczyna na koniu musiała Cię ratować? Wstydź się! :D Ale dobra, czekam na nowość :)
OdpowiedzUsuńNa początek przyznaję, że bardzo podoba mi się szablon ;) Tak jakoś oddaje klimat ^^ Biedny Fernando...Nie tak sobie wyobrażał pobyt, a tu od początku same problemy! Też bym nie wiedziała, co mam począć w takiej sytuacji, dlatego nie dziwię się, że w pewnym momencie ogarnęła go bezsilność. Ale na całe szczęście pojawiła się Cassie ;) I miejmy nadzieję, że dzięki niej jego pobyt stanie się przyjemniejszy ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;*
Zapowiada się interesująco. Ciekawa jestem, jak Fernando odnajdzie się w tej Kolumbii. Czekam z niecierpliwością na drugi rozdział :)
OdpowiedzUsuńCoś takiego innego od tego, co nam już serwowałaś. Inny klimat, wieś, nie żadna bizneswoman a normalna, zwyczajna (wiejska?) dziewczyna oraz zagubiony piłkarz. Fajnie się zapowiada i z niecierpliwością będą czekać na nowy rozdział. :) Fabuła jest naprawdę interesująca.
OdpowiedzUsuńStrasznie podoba mi się ten rozdział. Fabuła jest bardzo oryginalna i zarazem ciekawa. Niecierpliwie czekam na kolejny rozdział. Pozdrawiam ;*
OdpowiedzUsuńFajny rozdział!! Od dziś jestem stałą czytelniczką :)
OdpowiedzUsuńZapraszam na love-stronger-than-football.blogspot.com
To o Macie i Torresie :)
Pozdrawiam i informuj mnie :)